15 kwietnia 2009
"Potwory kontra Obcy" (2009; Rob Letterman, Conrad Vernon)
Pomimo całej uciechy, jakiej raz po raz dostarczają Potwory kontra Obcy (2009), jest to film chybiony w ten sam sposób, co większość animowanych produkcji studia DreamWorks. Film fetyszyzuje własną intertekstualność, uciekając od emocji i chroniąc się w kompulsywnym mruganiu do widza. I jak to z mrugnięciami bywa – jedno zwiastuje ciekawy flirt; setne zaświadcza o ciężkiej neurozie.
I tak nie jest równie źle, jak w Shrekach (2001-07). Reżyserzy Rob Letterman i Conrad Vernon na szczęście są zainteresowani opowiadaną przez siebie historią. Nie traktują jej jak pretekstu do żartów – wyprowadzają humor z niej samej; nie przyklejają go do całości niby ozdobnej tapety. A mimo to, kiedy prezydent USA wchodzi na wielki podest, by pertraktować z Obcymi, następuje wielki krach filmu. Żart nr 1 (prezydent wygrywa muzyczne pozdrowienie z Bliskich spotkań trzeciego stopnia, 1977) jest udany, bo ma sens fabularny. Żart nr 2, następujący zaraz potem (prezydent zaczyna grać temat z Gliniarza z Beverly Hills, 1984), jest katastrofą. Łaskotki nagle stają się brutalne; zmieniają się w obłapkę. Scenarzyści stawiają nas przed ultimatum: "Jak rozpoznajesz, to się śmiej! Jak się nie śmiejesz, znaczy: nie rozpoznałeś!"
Śmiech zrodzony z erudycji jest najpłytszym z możliwych. Najbliżej mu do rechotu. Rozpoznajemy. Gratulujemy sobie. Dajemy znać sali, że rozpoznaliśmy. Gogol na opak. Nie z siebie samych, ale dla siebie samych się śmiejemy. Wall•E (2008) nie potrzebował takich sztuczek; tak jak nie potrzebowała ich żadna inna produkcja Pixara. Wiara w postaci i fabułę – przeciwko której dywersję rozpoczął Shrek – wynosi ich filmy na wyżyny, których księżyc z logo DreamWorksu sięga tylko sporadycznie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ble, już nie mogę oglądać tych intertekstualnych filmów animowanych. Ale DreamWorks wypuścił też bardziej klasyczne kreskówki z treścią. Bardzo lubię Mustanga z Dzikiej Doliny, który chyba jest przeznaczony raczej dla dzieci, ale i tak oglądałam z przyjemnością.
OdpowiedzUsuńMimo, że przeważnie Pana opinie są dla mnie cenne, z jednym stwierdzeniem muszę polemizować: "Śmiech zrodzony z erudycji jest najpłytszym z możliwych". Po pierwsze, znam wiele płytszych przyczyn śmiechu (np. śmiejemy się z cudzych nieszczęść czy blamaży), po drugie - gra intertekstualna z czytelnikiem/widzem jest immanetnie wpisana w świat kultury, po trzecie - czy to, że rozpoznaję w danym filmie jakieś nawiązanie do innego wywołuje u mnie śmiech? Nie. Owszem, może przyjemność, że dostrzegam zależność, lub wesołość, jesli mam do czynienia zabawnym czy zaskakującym wykorzystaniem konkretnego motywu. Poza tym - czy aby czytać "Imię róży" należy być mediewistą obeznanym z całą spuścizną średniowiecza? Nie, mozna to przeczytać jako powieść kryminalistyczną, nie bawiąc się w subtalności typu kim był Roger Bacon czy o co chodzi z tym nieszczęsnym Brunellusem, i ten odbiór nie będzie gorszy. Inny, ale nie gorszy. To samo, według mnie, tyczy się "Shreka" i jemu podobnych produkcji.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.
(przepraszam, że piszę anonimowo, ale nie umiem się tu zalogować... ot, blondynka:)
Do anonimowej osoby :-)
OdpowiedzUsuńZgadzam się połowicznie. Uważam, że z erudycji może rodzić się UŚMIECH, ale ŚMIECH jest już podejrzany. Jeśli ktoś musi głośno się ZAŚMIAĆ widząc aluzję do filmu, to nie jest to już taki znowu niewinny śmieszek - ma w sobie coś z deklaracji albo autoprezentacji. Ale oczywiście trudno tu o dogmaty, ja po prostu staram się trochę pofilozofować na tematy, o których rzadko się mówi :-) (uśmiech!)
Dziękuję za komentarz i odwiedziny na blogu!
"I jak to z mrugnięciami bywa – jedno zwiastuje ciekawy flirt; setne zaświadcza o ciężkiej neurozie."
OdpowiedzUsuńSweet :)
Niewiarygodnie pretensjonalny styl pisania - początkowo ufałem, że forma jest celowym zabiegiem, żartem, ale niestety, megalomania autora sięga wyżyn nietkniętych ludzką stopą. A film? To bajka dla dzieci, nie przesadzajmy z analizami.
OdpowiedzUsuńAle rozbawił mnie Pan, chyba po to właśnie są blogi, bo gdzież indziej taki ;tekst' zamieścić?
Giga: Phi, to mają być wyżyny megalomanii...? Proszę zaczekać, aż wezmę się za opisywanie nowego Von Triera - zobaczymy wtedy, kto jest jedynym *prawdziwym* Antychrystem.
OdpowiedzUsuńTak czy siak, zapraszam na bloga anytime - trudno w dzisiejszych czasach o dobrą rozrywkę, a skoro Pana/Panią rozbawiłem, liczę to sobie na plus. Pozdrowienia!
dobrze napisane
OdpowiedzUsuń