W znakomitej Ofelii na wakacjach (1990) Andrzeja Maleszki Ofelia i jej mama krzyczały: „Wszystko nam się podoba!”. Powtórzyłem tę reakcję dziś rano, wychodząc z kina po seansie Magicznego drzewa (2009), najlepszego polskiego filmu bieżącego roku, ustępującego chyba tylko Wojnie polsko-ruskiej (2009). Maleszka jest jedynym (obok Machulskiego i Bagińskiego) rodzimym twórcą mainstreamu, który jeszcze potrafi śnić. Przy czym – i to różni go od „chłopaczków z kamerkami” z lwiej części tzw. kina niezależnego – potrafi też słuchać, patrzeć i pisać. Jego dziecięcy bohaterowie mówią tak, że wierzymy w nich bez zastrzeżeń; nie są dzieciopodobnymi surogatami zaludniającymi np. polskie telenowele. Co więcej, zdarzają się Maleszce chwile cudownej językowej inwencji, bliskiej polskim przekładom książek Astrid Lindgren (daję medal za kwestię: „Chcę trzy pizze wszystkomające!”).
Magiczne drzewo to mądra – kapitalistyczna z ducha – bajka o potrzebie posiadania i o niebezpieczeństwie nadmiaru. Znakomita większość życzeń, z jakimi zwracają się do krzesła mali i duzi, związane są z posiadaniem właśnie: chcę pizzę, chcę swoje pieniądze, chcę jedzenie. Sedno tej opowieści zawiera się w obserwacji, że życzenia chciwe zawsze skończą się katastrofą: sto psów wprowadzi panikę w pociągu, stół pełny jedzenia wywoła senność, a życzenie, by „nasi rodzice mieli dużo forsy” doprowadzi do katastrofy największej: rodzice staną się ślepymi na własne dzieci liczmanami, porzucającymi całą trójkę pociech na rzecz lukratywnego rejsu statkiem w roli muzyków okrętowych. Krzesło spełnia życzenia, ale konsekwencje każdego z nich każą (post factum) planować z góry i ograniczać zapędy. Wcieleniem chciwości ostatecznej jest tu pseudo-magik Augustino (Maciej Wierzbicki), biegający na aerodynamicznych szczudłach i łasy na każdą dwuzłotówkę, jaka w jednej ze scen wyskakuje z wyczarowanej na poczekaniu mennicy.
Jednocześnie nie tylko rozrzutność i chciwość zostają w tym filmie zrugane: dostaje się także skąpstwu i ascezie. Ciotka Maryla (ostra jak brzytwa Hanna Śleszyńska) mieszka w biało-srebrnym domostwie pozbawionym wszelkich naddatków, a każdą wydaną złotówkę każe uzasadniać trzykrotnie. Magiczne drzewo jest tak naprawdę bajką o mądrej konsumpcji – której morałowi osobiście przyklaskuję.
Maleszka jest majstrem od pomysłów magicznych: dwie sceny zwłaszcza – traktor wyjeżdżający zza stogów siana i wyłaniająca się z morza gigantyczna zjeżdżalnia (i, by tak rzec, pod-jeżdżalnia!) wodna – zaparły mi dech. Spielberg i Joe Dante byliby dumni (albo zazdrośni!).
Trzy z czterech ról dziecięcych są świetnie obsadzone: niestety, Joanna Ziętarska jako pomniejszona Hanna Śleszyńska poradziła sobie gorzej od rówieśników. Za mało nią pokierowano; nie wyuczono żadnego manieryzmu dorosłej kobiety i przez to wygląda bardziej jak naburmuszona Samochwała z wiersza Brzechwy – wydymająca policzki na wszystko i wszystkich wokół – niż jak lodowata zołza, z wielkim powodzeniem nakreślona przez Śleszyńską w paru zaledwie scenach. Tym samym nie pojawia się tu humor związany z zamianą dorosłego ciała w dziecięce, który tak świetnie eksploatował na przykład Zakręcony piątek (2003).
Największym hitem obsadowym Magicznego drzewa jest zdecydowanie Adam Szczegóła jako Kuki: Maleszka co prawda w (nietypowym dlań) akcie scenariuszowej łatwizny każe mu powtarzać raz po raz banalne zdanie „Czuję, że będą kłopoty!”, co wypada płasko – ale poza tym zastrzeżeniem ogląda się Szczegółę z podziwem i entuzjazmem. Rysy jego twarzy sugerują Haleya Joela Osmenta z czasów Szóstego zmysłu (1999), ale Szczegóła jest na dodatek lekko niezdarny (wada wymowy) i ma układające się w zafrasowany ptasi dzióbek usta, co cudownie wpisuje się w rolę i sytuuje go w centrum całego filmu. (Jeśli ktoś chce nakręcić aktorską wersję kreskówek o Tweety’m, oto aktor jak znalazł!) Od czasu obdarzonego chropowatym, nieustannie „wkurzonym” głosem Damiana Ula w Sztuczkach (2007) nie widziałem w polskim filmie dziecięcego aktora o podobnej energii i ujmującej aparycji.
Gratulacje dla Andrzeja Maleszki. Następny przystanek: Hollywood! Będę trzymał za to kciuki.
Bo Maleszka, to mistrz, który nie bierze dzieci z castingów, ale z ulicy, siedzi godzinami w szkołach i szuka "swoich" dzieci. Wiwat Maleszka!
OdpowiedzUsuńpozdrawiam, jarek t.
Wiwat, a jak! :-)
OdpowiedzUsuńno i mam za swoje. mogłem Maleszkę obejrzeć w Gdyni i nie obejrzałem. trzeba będzie nadrobić skoro tak przekonująco polecasz. pozdr. kuba
OdpowiedzUsuńHej Kubo, ale Maleszka to poznaniak, więc na pewno spotkasz go przypadkiem w kolejce po bułki :)
OdpowiedzUsuńdobrze napisane
OdpowiedzUsuń