Z wszystkich wielkich komików amerykańskich, najmniej znani w Polsce pozostają Jerry Lewis (ur. 1926) i W.C. Fields (1880–1946). Chcę zwrócić uwagę na ich obu; dziś kolej na Fieldsa.
Dziecko innej, wodewilowej epoki: żongler i komik estradowy, do filmu trafiał kilkakrotnie, by w końcu zadomowić się w Paramouncie, a następnie w Universalu – i stać się (w sile wieku i alkoholowego nałogu) supergwiazdą amerykańskiej komedii przełomu lat 30-tych i 40-tych.
Estradowa – później filmowa – persona Fieldsa to mizantrop, pijak i megaloman: wiecznie zawiana beka, kiwająca się w tę i we w tę, z wielkim czerwonym nochalem w funkcji kompasu. Gdy mówi, kłamie – rzadko w celach partykularnych; częściej „ot tak”, by zaspokoić własną manię wielkości i oczarować słuchaczy. Gawędy o „przygodach w Afganistanie”, o strzelaniu do lwów w Afryce – zawsze podawane są przezeń w tych samych wokalnych rytmach, z co drugim zdaniem wznoszonym na potęgę; efekt to okrzyki sztukmistrza z wesołego miasteczka.
Bohater Fieldsa wierzy we własny czar i pozostaje obojętny na opór otoczenia (nie dostrzega na przykład, jak bardzo gardzi nim Mae West w My Little Chickadee [1940]). Co ważne jednak, bohater ów nigdy nie prosi o łaskę i nie stara się roztapiać niczyjego serca – jego ulubioną taktyką nie jest prośba, ani nawet sugestia: swą wydumaną wielkość narzuca Fields swoim słuchaczom, tak że ostatecznie najbardziej śmieszy nas w nim jego absolutna szczelność na jakąkolwiek sugestię zmiany płynącą od innych ludzi.
Owa rozchybotana gruba beczka balansuje tak naprawdę z gracją godną mistrza baletu. To, co zachwyca u Fieldsa najbardziej, to jego ogromna delikatność w stawianiu każdego kroku. Zmysłowa nadwrażliwość (efekt alkoholu) objawia się ilekroć ktoś z zewnątrz zaskakuje Fieldsa albo zbliża się doń zanadto: jego bohater krzywi się, broni rękami, oczy wyskakują na chwile z ciastowatej gęby i dzwonią na alarm, jak tylko mogą.
Arcydziełem Fieldsa jest Bankowy detektyw (1940) Edwarda B. Cline’a; aby jednak dać Czytelnikom przedsmak Fieldsowskiego humoru w całej jego baletowej delikatności i mizantropicznym nastawieniu (do rodzonej córki tym razem), oto fragment innego wybitnego filmu z jego udziałem, pt. It’s a Gift (1934) Normana Z. McLeoda:
Tutaj natomiast Bankowy detektyw właśnie (dość przypadkowy zlepek klipów; nie było lepszego). Jeśli nie macie całych 6 minut (a warto mieć!), to zacznijcie od pozycji 5:00; usłyszycie jak Fields przechwala się że „za starych czasów [Macka] Sennetta reżyserował Fatty’ego Arbuckle’a i całą resztę”, a potem martwi się bardzo, że zgubił $20… ale na całe szczęście je przepił:
Jeszcze jedno "jezioro łabędzie" (tym razem przy stole bilardowym ) w wykonaniu Fields'a można znaleźć na youtube wpisując w wyszukiwarce "Honest John" przy jego nazwisku. Wkleiłbym ale, jak mawiał Kletus - nie da sie, no normalnie sie nie da ;) A o jakiej Clementine Pan mówi? Nie kojarze ;) JoelBarish
OdpowiedzUsuńHa! Świetne; nigdy nie widziałem SIX OF A KIND.
OdpowiedzUsuńProszę się nie martwić, pamięć da się odświeżyć!
--MO
njlepsza na swiecie jest milosc w klozecie
OdpowiedzUsuń