(...)
„Miłość nie jest emocją, tylko umiejętnością" - tak brzmi motto padające dwukrotnie w dialogach. Zdanie inne - „Miłość to bajzel" - pada tylko raz, ale chyba nieprzypadkowo z ust pamiętnej Allenowskiej gwiazdy, Dianne Wiest. Mikro-świat idealnej rodziny przedstawiony w tym filmie kojarzy się mocno z ogniskiem domowym zbudowanym przez Diane Keaton w Rodzinnym domu wariatów (2005) sprzed lat czterech. W Ja cię kocham, a ty z nim rodzina współistnieje tak długo, póki trwają mecze kalamburów, salonowe wersje „Mam talent" albo wspólny aerobik o poranku (funduję nagrodę dla Czytelnika, który doświadczył w swej rodzinie tego ostatniego). Gdy tylko w grę zaczynają wchodzić seks i miłość - natychmiast pojawia się wyparcie, zazdrość i (mniej od nich bolesny) cios w szczękę.
(...)
Całość tekstu znajduje się tutaj.
Trochę przykro, że w Polsce ten film pojawił sie dwa lata po światowej premierze, ale widać taki już los polskich widzów, że mogą oglądać np. "Transformers" miesiąc po amerykańskich, ale np. na nowego Lumeta muszą czekać rok z okładem.
OdpowiedzUsuńDziękuję za świetnę recenzję, oddaje właśnie to, o czym sama pomyślałam. Zresztą, moim zdaniem film Petera Hedgesa jest dość niestandardowy jak na gatunek "komedii romantycznej" - brak gagów (po których nie płaczę)rekompensuje refleksja o sprawach w gruncie rzeczy najważniejszych. Bo miłość jest najważniejsza. Wprawdzie Dan (coraz lepszy Steve Carrell - strach pomyślec, do czego będzie zdolny za 5 lat;) uważa, że to tylko "umiejętność", ale ostatecznie poddaje się przecież emocjom. I chyba to, czego bał się najbardziej i przed czym chronił najbliższych to właśnie związany z nimi ból, bo przecież nie ma miłości bez cierpienia, niepewności i bezsilności. Prawdziwe życie to Księżyc o dwóch stronach, łącznie z ciemną, na którą Dan nie chce nawet spojrzeć. Owa koncepcja zresztą ma ogromnie romantyczną prowieniencję - tylko ten doświadcza zycia, kto doświadcza go W CAŁOŚCI.
Mimo to bohater grany przez Carrella daje swojej córce całkiem rozsądną, choc nieco kapitalistyczno-platońską definicję miłości, kiedy mówi o tym, że osoba, która kochamy, dopełnia nas i przez to uaktywnia w nas potrzebę wzrastania w dobru, pięknie i prawdzie;)
Przyjemny, choć oczywiście nie bez typowych hollywoodzkich wpadek i irytującyh chwytów, film.
Jeszcze raz dziekuję za recenzję.
Pozdrawiam sedecznie.
Blondynka
Ps. A tak przy okazji - chyba należy mi sie nagroda;)
Anonimowa Blondynko, bardzo dziękuję za bardzo celne inspirujące uwagi! Zwłaszcza ten trop romatnyczny (prawdziwie, nie "komedioromatyczny") wydaje mi się cenny i trafiony. A co do nagrody: jest nią piwo bądź inny trunek spożyty w towarzystwie i na koszt autora recenzji :-) Do wygzekwowania pod numerem komórki 668140799, albo pod mailem michal.oleszczyk@gmail.com Jeden (nieunikniony) warunek jest taki, że każda/każdy Anonim/ka musi się w ten sposób autorowi ujawnić :-) (Swoją drogą, czy my się nie znamy? Mam pewien typ jeśli idzie o Pani tożsamość, ale boję się wypowiadać na głos... Czy imię Pani zaczyna się od "B"...? :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i dziękuję za odwiedziny na blogu!
--Michał
;)
OdpowiedzUsuńNiestety, moje imie nie zaczyna się na "B", mało tego, to nie jest możliwe, żeby mnie Pan znał, choc ja Pana, a i owszem. W ramach "odkrywania" swojej tożsamości przyznam się, że byłam słuchaczką zajęć z poetyki filmu, które w zeszłym roku Pan prowadził na amerykanistyce. Sporo się dzięki nim nauczyłam. A zaglądam tu, bo lubię kino i cenię ludzi, którzy niebanalnie o nim mówią:)
Więcej na razie nie mogę powiedzieć, ale ciąg dalszy nastapi zapewne w mejlu, bo nie ma mowy, żebym zrezygnowała z tak atrakcyjnej nagrody:)
A żeby nie rozmawiać po próżnicy dodam jeszcze, że moją ulubioną sceną w filmie Hegdesa jest wycieczka Dana z trójką dzieciaków w celu zbadania ontologicznego statusu latarni. Rewelacyjna pod względem formalnym i pod względem psychologii bohaterów, a przy okazji autentycznie zabawna. Z kolei najbardziej w filmie denerwowało mnie to, że bohater grany przez Cooka został przedstawiony jako antypatyczny, zarozumiały i płytki typ tylko po to, żebyśmy mniej mu współczuli. Kiepski chwyt i szkoda, że w tym przypadku jedynie osoba Dianne Wiest łączy świat tego filmu z np. "Hannah i jej siostry" Allena.
Łączę serdeczności
-Lidia
W takim razie oczywiście zapraszam na maila! A co do postaci Cooke'a, zgadzam się do pewnego stopnia. Pod koniec scenariusz traktuje go nie do końca sprawiedliwie - film pozbywa się go z ulgą, a przecież to jest brat Dana, powinno być w tym choć trochę więcej uczucia.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i jeszcze raz dziękuję za inspirujące komentarze!