Przeczuwam, że GDZIE JESTEŚ, BERNADETTE? przemknie przez nasze ekrany chyłkiem, mimo gwiazdorskiej roli Cate Blanchett -- więc łapcie go, póki możecie (albo z góry dopiszcie do swojej VOD-owej watch-listy, bo pewnie za dwa-trzy miesiące film już będzie w legalnym streamingu, niepozornie zabalsamowany jako jeszcze jedna 'cegiełka w murze oferty', niczym nie zdradzająca swojej wyjątkowości).
Richard Linklater jest w Polsce lubiany za trylogię BEFORE (śledzącą dowcipną i piękną parę Ethan Hawke/Julie Delpy na przestrzeni dekad), ale jego dwa poprzednie filmy zrealizowane po BOYHOOD nie trafiły na nasze ekrany (a szkoda, bo zarówno LAST FLAG FLYING, czyli elegijna wariacja na temat OSTATNIEGO ZADANIA Hala Ashby'ego, jak i KAŻDY BY CHCIAŁ!!, czyli równie elegijna wariacja na temat UCZNIOWSKIEJ BALANGI samego Linklatera, to filmy bardzo udane). Na szczęście mamy teraz GDZIE JESTEŚ, BERNADETTE?; film, który mimo wielu wad absolutnie mnie uwiódł.
Cate Blanchett gra tu ekscentryczkę i geniuszkę (nigdy nie zrozumiałem, czemu pęd do feminizowania rzeczowników ominął "geniusza", czyli termin dla po-romantycznej kultury zachodu absolutnie kluczowy...?), której depresja i mania społeczna nie pozwalają zamieszkać z ukontentowaniem ani we własnej skórze, ani w wielkim zrujnowanym domu na przedmieściach Seattle, w którym pnącza winorośli wychylają się spod dywanu, a liszaje na ścianach zdają się mrugać do bohaterki i do jej rodziny jak gdyby grały z nimi w chowanego. Tytułowa Bernadette ma kochającego męża (giganta IT i cudowne dziecko Microsoftu, co wyjaśnia ulokowanie filmu w ogranym na różne inteligentne sposoby Seattle, a także z góry organizuje piramidę Maslowa bohaterki w wymarzony trójkącik), a także wyjątkowo dojrzałą emocjonalnie córkę (której dojrzałość niestety przelewa się w nazbyt poradnikowo-poetycki voice-over i w najgorszą scenę rozmowy na lodowcu pod koniec). Te dwie postaci dają szansę na aktorski popis Billy'ego Crudupa i Emmie Nelson. Jest dobrze.
Spektakl komicznego niedopasowania chronicznej nonkomformistki i odludka, jakim jest Bernadette, do wymogów sąsiedzkiej wspólnoty amerykańskiego upper-middle-classu (dowcipnie wcielonego przez znakomitą rolę Kristen Wiig, jako sąsiadkę rodem z GOTOWYCH NA WSZYSTKO), jest pożywką dla nienasyconej aktorzycy Blanchett, która wlewa w swą postać całą ekscentryczną energię i frustrację prozaicznością życia, jaką widzieliśmy już raz rozhuśtaną (z oscarowym rezultatem) w BLUE JASMINE. U Linklatera jest jednak o wiele mniej wywiedzionej z Tennessee'ego Williamsa celebracji depresji jako quasi-religijnego wybraństwa (kim byłaby bez swej choroby Blanche DuBois...?; wolimy tego nie wiedzieć, dlatego oddanie jej w finale do zakąłdu zamkniętego w ostatniej scenie "Tramwaju zwanego pożądaniem" jest niemalże formą ratunku dla jej cieplarnianej niesztampowości). Linklater jest, jak zawsze zresztą, terapeutyczny: kierunek jego filmów zawsze dąży ku uleczeniu, przepracowaniu, dojrzałości (jest porządnym chłopakiem z Teksasu, a nie jakimś tam poetą autodestrukcji).
Pierwsze pięć minut filmu bardzo mnie zraziło (Linklater wrzuca nas w świat Bernadette bez żadnej siatki bezpieczeństwa i wyjaśnienia). Im dalej w las, tym bardziej byłem urzeczony. Ten film o twórczej jednostce szarpiącej się z depresją i familijnym uziemieniem rozwija naszą wiedzę o bohaterce z każdą kolejną sceną -- a wplecenie w jej rozwój wątku nowych technologii, sztucznej inteligencji, elektronicznej kradzieży tożsamości i zmiany klimatycznej nadaje całości wyjątkowo współczesnego oddechu (czujemy, że Bernadette jest wykwitem naszej kultury i jednocześnie symptomem wskazującym na jej najbardziej bolesne miejsca). Ponadto jest tu mnóstwo świetnego humoru, a dom zamieszkiwany przez Bernadette (razem z osuwającym się błotnym zboczem) zostaje fantastycznie wygrany jako metafora jej uwięzienia w depresji.
Ten film jest odświeżającym oddechem w filmografii Linklattera: jego poprzednie trzy tytuły były szczelnie zamknięte w męskim doświadczeniu (najbardziej ekstremalnie w KAŻDY BY CHCIAŁ!!, stanowiącym rodzaj delikatnej ody do testosteronowego rauszu, którego brutalnym końcem jest wejście w wiek produkcyjny i zaprzęgnięcie samczej energii w lejce kapitalistycznej maszynki Ameryki lat 1980-tych).
BERNADETTE nie tylko ponownie otwiera jego kino na kobiecość (pamiętacie Umę Thurman w TAŚMIE...?; kiedy to było...!); nie tylko porzuca koniec końców Seattle na rzecz bezkresu Antarktydy (o której topnieniu mamrotał już jeden z dziwaków w pamiętnym SLACKERZE z 1990 roku), ale przede wszystkim jest filmem celebrującym odnowę; ruszenie bryły własnego życia z zastoju i nadanie jej nowego, ekscytującego pędu. Blanchett jest w tym wszystkim znakomita -- i jeśli tylko ktoś nie ma alergii na obowiązkową u Linklatera gadaninę (która nie zawsze ma Rohmerowską lekkość, wbrew temu co twierdzą zaprzysięgli fani Teksańczyka), to polecam ten film jako fantastyczną, mądrą rozrywkę w sam raz na skaradający się koniec lata -- i na coraz to bardziej skracający się dzień.
Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisany artykuł.
OdpowiedzUsuńCiekawie napisane
OdpowiedzUsuńInnowacyjna platforma z dostępem do legalnej bazy linków do filmów i seriali.
OdpowiedzUsuńhttps://ogladaj.network/link/2089/95634582