Czy Barwy ochronne (1977) to najlepszy polski film wszech czasów…? Wiele za tym przemawia. Obejrzałem go dziś piąty bodaj raz i znów wydał mi się lepszy niż za razem ostatnim.
(1)
Żaden polski film nie dorównuje Barwom… w filozoficznej przenikliwości. Zanussi ukazał straszliwe skutki wyparcia merytokracji przez spróchniałą mentalność opartą na przywileju i instytucjonalnej przynależności. Tym, co zostaje po przejechaniu walca drogowego, są zaledwie ruiny sensu – czyli absurd. Napełnienie basenu po to, by brzuchaty rektor (Mariusz Dmochowski) mógł się raz jeden popluskać, zostaje skwitowane przez Nelly (Christine Paul) jako absurdalne właśnie, co inny student (Mieczysław Hryniewicz) potwierdza skwapliwym: „oczywiście”.
Magister Kruszyński (Piotr Garlicki) przez cały film usiłuje bronić tezy, że o rozmiarze zaszczytu winna decydować ranga wykonanej pracy. W tym sensie jest on orędownikiem merytokracji. Docent Szelestowski (Zbigniew Zapasiewicz), ze swą wiarą w Darwinowskie „przetrwanie najsilniejszych”, zastępuje „rangę” – „siłą”. To dlatego w jego oczach zmagania Kruszyńskiego są tak fascynujące: chce sprawdzić, ile siły ów młody merytokrata ma w sobie i ile musi odebrać razów, by w końcu uznać konieczność kompromisu. Otaczający ich studenci – pozorni buntownicy – w istocie już są straceni, bo „praca” jest dla nich pojęciem abstrakcyjnym (mają posprzątać basen, a leniuchują; nie umieją nawet pozbierać po sobie naczyń na stołówce).
Patronem Szelestowskiego mógłby być Machiavelli – najmądrzejszy ze wszystkich filozofów polityki – gdyby nie jeden fakt: jego priorytetem jest nie intelektualna płodność, ale fizyczne bezpieczeństwo. Szelestowski nie godzi się na kompromisy bo wie, że dzięki nim uda się wypracować jak najwięcej naukowych postępów w wytyczonych odgórnie ramach, ale dlatego, by nie musieć się wcale kłopotać podobnymi kwestiami. Napisał rektorowi habilitację, by się ustawić i zamknąć w nietykalnym słoju – jest widzem żenującego spektaklu, a nieodłączny aparat fotograficzny służy mu za szkiełko ironisty, szydzącego z cudzych upodleń i małości.
(2)
Jeśli Szelestowski jest obserwatorem, Kruszyński jest z kolei narcyzem („Pani była w Niemczech autostopem, a ja za to jestem asystentem”). Kiedy go poznajemy, nurza się w lodowatej wodzie, testując odporność własnego ciała – jak wielu innych bohaterów Zanussiego (być może jest to figura homoerotycznego wyparcia). Słowa Nelly – „Pan naprawdę to lubi? A może pan jest masochist…?” – streszczają impas, z jakiego polska inteligencja nie wydostała się do dziś. Nieumiejętność działania staje się głównym fetyszem Kruszyńskiego, który odcina się od Nelly w połowie filmu wyniosłą deklaracją własnego „skomplikowania”. Zbyt skomplikowani, by zdefiniować swe priorytety – czyż nie to przekonanie leży w centrum obecnego społecznego zacofania Polski? Pijani własną głębią narcyzi; to my.
(3)
Jak zawsze w filmach Zanussiego, seksualność jest bardzo problematyczna. Szelestowski nosi cechy homoseksualnego uwodziciela – wątek ledwo co zamaskowany mechanicznie doklejonym romansem z kelnerką z baru. Spontaniczna kąpiel nagich studentów jest ukazana tak samo, jak radosna gimnastyka w Bilansie kwartalnym (1974) – jako znak błogosławionej cielesnej wolności, która koniec końców zostaje bohaterom odmówiona. Wątki homoerotyczne co rusz wypływają (wspólne podglądanie aktu seksualnego przez obydwu mężczyzn; biseksualna natura Kruszyńskiego, robiącego maślane oczy i do Włocha, i do Angielki; etc.) – ale nigdy nie stają się tematem, co o tyle działa na korzyść filmu, że nie pozwala na zawężającą kwalifikację pokazanego w nim układu sił.
(4)
Wreszcie, są Barwy… filmem wspaniale skonstruowanym. Niezwykła umiejętność inscenizacyjna Zanussiego polega na nieustannym przeplataniu scen opartych na dynamice 1+1 ze scenami zbiorowymi, w których precyzyjnie ustawione postaci są pozornie wyławiane przez kamerę, by za chwilę ustąpić miejsca postaci kolejnej i kolejnej. Najlepiej widać to w scenie pożegnalnego obiadu, w której kamera panoramuje prawie 360 stopni, ani razu nie natrafiając na puste miejsca i nieznaczące postaci.
A kto filmu nie widział, niech nadrobi tu i teraz!
Chciałbym tylko nadmienić, że w latach 70-tych polskie kino wcale niedaleko padało od tego, co powstawało w kinie amerykańskim. Dla mnie najlepszym filmem pozostaje "Wodzirej".
OdpowiedzUsuńZgoda! Dla mnie króluje jednak Kieślowski.
OdpowiedzUsuńKieślowski owszem, choć jest bardziej nieuchwytny, ale i Zanussi nie wypadł sroce spod ogona. Również i ja "Barwy ochronne" uważam za polski film wszech czasów i wracam do niego często. Podobne zdanie mam również na temat drugiego dzieła Zanussiego "Życie rodzinne".
OdpowiedzUsuńPodoba mi się recenzja, "pijani własną głębią narcyzi" - cudowne. :) Poza tym kilka innych fajnych porównań i obserwacji, sformułowań, z którymi się zgadzam. Dobrze się czyta, cieszy uznanie dla filmu i aż chce się go znowu zobaczyć, także dla Zapasiewicza, który w tego typu rolach wypada wprost zachwycająco. Jego teatralny Salieri, w Amadeuszu - równie piękny (rolę mam na myśli) przewrotny, "zły" i tak samo nieszczęśliwy. Tak mi się przypomniało, przy okazji. :)
bf
Dzięki za miłe słowa! Ja muszę koniecznie nadrobić SPIRALĘ z kolei, bo nigdy nie oglądałem a wszelkie dostępne relacje są entuzjastyczne.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!--
--MO
Trafiłem tu przez link na blogu znajomego. Nie dziwi mnie już jego zamiłowanie do tego bloga, choć przeczytałem dopiero dwa wpisy. Komentując niniejszą recenzję muszę przyznać, że istotnie "Barwy ochronne" to twór nietuzinkowy, nie tylko w kontekście kina polskiego. Film zapada w pamięć i zachęca do ponownego obejrzenia i refleksji. Wstyd się przyznać, że będąc bliżej końca niż początków studiów filmoznawczych obejrzałem go dopiero teraz, niespełna dwa tygodnie temu.
OdpowiedzUsuńOdnosząc się zaś bezpośrednio do treści recenzji, nie sposób podważyć którykolwiek z tropów interpretacyjnych. Zastanawia mnie tylko, czy wzmianki o poczciwej naiwności skonfrontowanej z wyrachowaniem i pragmatyzmem uznałeś za zbyt banalne, by o nich napisać, czy po prostu postanowiłeś uniknąć ich, by nie opowiadać się za ideologią stojącą za którąś z postaci? Temat aż prosi się o rozwinięcie, ale próby zachowania potocznie rozumianego obiektywizmu tłumaczyłyby Twój gest (i zasługiwały na uznanie).
Z chęcią przeczytałbym Twoje recenzje kilku filmów, które do dziś nie dają mi spokoju. :) Ale to może innym razem (i przepraszam za rozpoczęcie zdania słowem "Ale").
Pozdrawiam serdecznie.
Witam serdecznie i dziękuję za miłe słowa!
OdpowiedzUsuńCelowo pominąłem temat konfrontacji idealizm-wyrachowanie, bo często już o nich pisano w kontekście BARW. Oczywiście, to bardzo ważny wątek, ale chciałem trochę przesunąć zwyczajowe akcenty.
Pozdrawiam!--
Ciekawe. Wciąż mnie prawie we wszystkich komentarzach dziwi, jak jest możliwe po pięciu (ale i nawet tylko jedynym) obejrzeniu nie słyszeć, że we wszystkich czterech wypadkach, kiedy w Barwach ochronnych Jarek powie swoje nazwisko, lub inna postać jego nazwisko, to nazwisko zawsze jest tylko Kruszewski (a nikdy "Kruszyński", jak niemal wszystcy w Polsce piszą w komentarzach, które jak widać odpisują jeden od drugiego zamiast własnych obserwacji).
OdpowiedzUsuńMa Pan rację, dziękuję za wytknięcie tego błędu. Co prawda dziwi mnie, dlaczego w Polsce każda errata musi zawierać atak ad personam, ale i tak dziękuję.
OdpowiedzUsuń„Słowa Nelly – „Pan naprawdę to lubi? A może pan jest masochist…?” – streszczają impas, z jakiego polska inteligencja nie wydostała się do dziś. Nieumiejętność działania staje się głównym fetyszem Kruszyńskiego, który odcina się od Nelly w połowie filmu wyniosłą deklaracją własnego „skomplikowania”. Zbyt skomplikowani, by zdefiniować swe priorytety – czyż nie to przekonanie leży w centrum obecnego społecznego zacofania Polski? Pijani własną głębią narcyzi; to my."
OdpowiedzUsuńŁatwość z jaką zauważa Pan rzeczy, których ja nie widzę, jest imponująca.
Jestem pewien, że Pan widzi wiele rzeczy, których nie widzę ja, więc jest 1:1 :)
OdpowiedzUsuńciekawe ujecie
OdpowiedzUsuń