Ocena: **1/2
Co nas kręci, co nas podnieca (2009), przywitane przez niektórych jako deklaracja polityczna, jest w istocie filmowym oświadczeniem filozoficznym. Już sam oryginalny tytuł ma moc sentencji: fraza „whatever works” nie ma w polskim zgrabnego odpowiednika (choć „co ma wisieć, nie utonie” plasuje się nieopodal). W istocie, film mógłby się nazywać Każda potwora znajdzie swego amatora, bo przedmiotem Allenowskiej refleksji jest tu tak naprawdę ślepy los i owe przedziwne momenty, gdy obojętny przypadek owocuje – na przekór prawdopodobieństwu – „chwilowymi przebłyskami błogostanu” („temporary measures of grace”). Są one u Allena tożsame ze związkami uczuciami w fazie wczesnego rozkwitu - i zajmują puste krzesło po Wielkiej Nieobecnej, czyli religii.
Jest to film bardzo nierówny (powstał na podstawie scenariusza napisanego 30 lat temu z myślą o Zero Mostelu, pamiętnym z roli Maxa Bialystocka), a nade wszystko – film mocno popękany. Po czterech wycieczkach do Europy, Allen wraca do Nowego Jorku i mości się w kwitnącej na różowo i biało Greenwich Village. Manhattan (1979) zaczynał się pamiętną sekwencją, w której narrator wciąż na nowo zaczynał opowieść o swym mieście, bo nie dawało się ono zamknąć w żadnej jednolitej definicji. Nowy Jork A.D. 2009 nie sprawia takiego kłopotu. Słońce, wygoda, muzea, grobowiec generała Granta – Allen stał się turystą we własnym mieście.
Jednocześnie wpuścił do swego świata bohatera znacząco innego od dotychczasowych. Boris Yelnikoff (Larry David) jest tak agresywny i opryskliwy, jak jego nazwisko (w wolnym tłumaczeniu: "Krzykaczewski"). Klasyczny Allenowski neurotyk był zanadto tchórzliwy na którąkolwiek z tych cech. W Tajemnicy morderstwa na Manhattanie (1993) apelował do żony: „Zakazuję ci! Zakazuję ci…! Jeśli będziesz tak lekceważyć moje zakazy, to już nigdy niczego ci nie zakażę!”. Co za kontrast z Borisem, walącym kawę na ławę przy każdej okazji i lżącym bezlitośnie nawet małe dzieci!
Film jest fantazją o młodej dziewczynie rzucającej się na szyję nieatrakcyjnemu, wybitnie inteligentnemu starcowi. W 1979 roku w Manhattanie na szyję samego Allena rzucała się Mariel Hemingway. W Hannie i jej siostrach (1986) Barbara Hershey trwała w związku z Maxem Von Sydowem, wciąż gderającym o holokauście i upadku współczesnej kultury. Teraz z kolei Evan Rachel Wood zakochuje się w Larrym Davidzie – mającym całą ludzkość w pogardzie, kulejącym i rzucającym bluzgi na prawo i lewo fizyku. (Kiedy ktoś pyta graną przez Wood dziewczynę, Melody, co chce robić, ta odpowiada: „pracować z dziećmi” – dokładnie jak Barbara Hershey w Hannie… i dokładnie jak Mia Farrow w ostatniej scenie Alicji [1990]).
Larry David zarazem pasuje i nie pasuje do świata Allena. Obydwaj są nie tyle aktorami, co komikami estradowymi powtarzającymi swą sceniczną personę w każdym filmie, w którym występują. Riposta jest ich sposobem na ekranowe bytowanie. Larry David najpierw stworzył pierwszy jawnie cyniczny sitkom naszego czasu – Kroniki Seinfelda (1989–98) – a obecnie skończył siódmy sezon rozpisanego na odcinki manifestu aspołeczności, czyli Pohamuj swój entuzjazm (2000–). O obydwu serialach pisałem więcej w innym miejscu; dość powiedzieć, że David u Allena nie gra, tylko gościnnie występuje. Jest jak wodewilowy komik na scenie zaprzyjaźnionego teatru. (Porównajcie dowolną scenę Borisa z tym tu momentem z serialu...)
Początkowa deklaracja Borisa, powiadającego z ekranu wprost do nas, że „this won’t be your feel-good movie of the year”, okazuje się kłamstwem. Co nas kręci, co nas podnieca to właśnie Allen feel-good movie, zwieńczony sekwencją finałowego pobratania i pogodzenia różnych pomysłów na życie i pożądanie. Melody przybywa do świata Borisa odziana w t-shirt usiany gwiazdkami (zob. zdjęcie powyżej); potem wkłada seksowny top z napisem „smile”. Jest najsilniejszą stroną tego filmu – stanowi od początku do końca twór erotycznej fantazji reżysera, który w idealizowaniu młodych dziewcząt dorównuje Chaplinowi. Melody nie jest postacią w klasycznym sensie – nawet konflikt wpojonej pogody ducha z ponurą filozofią Borisa nie przebiega w niej w sposób dramatyczny. Jest jednak wspaniałą postacią z bajki – nie banalną, tylko pozaświatową.
Zarzuty o mizoginię, z jakimi spotyka się ten film, nie mogłyby być bardziej chybione. Allen nie jest mizoginem, tylko mizantropem. Jest to jednak mizantrop dziwnie i tragicznie stęskniony za uczuciem. Sentymentalizm jest dlań jedyną furtką do świata czułości i wiary, w którym nigdy nie zamieszka. Co nas kręci, co nas podnieca to znakomite podsumowanie twórczości Allena: nagi przekaz większości jego filmów ujawniony w postaci koślawego mini-traktatu. W oryginale film nazywa się Whatever Works, ale tak naprawdę powinien się nazywać: Take It or Leave It. Wybitny reżyser też się potyka. Pytanie tylko, co – poza miłością właśnie – może skłonić widza do wybaczania mu artystycznych porażek…?
No, wszyscy coś chcą od tego Allena, a przecież to najlepszy - obok zdecydowanie innego Match point - jego film od wielu, wielu lat. Że już nie wspomnę o niedawnej recenzji w Dwutygodniku, która - myślałem przez długi czas - jest primaaprilisowym żartem;)
OdpowiedzUsuńWe agree to disagree. Jedną rzecz podkreślam: to nie jest film zły. W wielu momentach jest bardzo zabawny. Ale istnieje coś takiego, jak film *nierówny* i CO NAS KRĘCI, CO NAS PODNIECA jest podręcznikowym przykładem.
OdpowiedzUsuńzgadzam się, że nierówny i zgadzam się, że najlepszy od lat - ale to tylko świadczy jak słabe (niestety) filmy robił Allen w ostatnich latach. W tym przynajmniej dialogi nareszcie dawały radę, ale jako całość - zdecydowanie poniżej np Jej wysokości i Strzałów na Broadway'u.
OdpowiedzUsuńJako wielki fan VICKI... i SNU KASANDRY, uważam że ten nowy to jednak zjazd w dół :)
OdpowiedzUsuń--MO
"Vicky" bardzo miło mnie zaskoczyła, ale...
OdpowiedzUsuńMatko Boska jak można być fanem Snu Kasandry? a co dopiero wielkim???
toż to film który nie sprawdza się nawet jako tragedia grecka, którą niewątpliwie być próbuje, bo thriller to z niego żaden.
w przydługim filmie nie ma ANI JEDNEGO ZASKOCZENIA, ani jednej lżejszej nuty, wszystko wlecze się niemiłosiernie, a do tego dialogi są drewniane jakby napisał je Sam Raimi...
Przyznaję że "Whatever Works" to nie majstersztyk, ale Allen przynajmniej wrócił do tego, w czym był kiedyś genialny. teraz jest zaledwie dobry, ale jak na testament filozoficzny film daje radę.
PS. Ostatni gwóźdź do trumny Snu Cassandry to blizniaczo podobny, a o niebo lepszy "Before the Devil Knows You're Dead" Lumeta. Polecam ;)
Pełna zgoda z powyższym komentarzem o Kasandrze. To jest film, który powinno się oglądać z zamkniętymi oczami, z głową schowaną w pudle pełnym popcornu. Nuda, przewidywalność, tragiczny Farell, wszystko znane i zgrane. Ani śmieszne, ani trzymające w napięciu. Podniecać widza miały chyba tylko nawiązania do starożytnych tragedii, ale to tak jak - i tutaj posłużę się moim klasycznym na tym blogu przykładem - doszukiwać się w "Kac Vegas" nawiązań do "Moskwy Pietuszki" Jerofiejewa.
OdpowiedzUsuńCo do Whatever Works jeszcze, to w ogóle mi nie przeszkadza to, że Allen powtarza tutaj samego siebie, że są jego lepsze filmy sprzed dwudziestu czy trzydziestu lat. Przeciez mamy wybór i możemy do końca życia oglądac bez przerwy "Manhattan" i "Annie Hall" i omijać szerokim łukiem wszystkie nowe produkcje Allena, bo przecież i tak nie dorówna takim klasykom? Kto chce może tak zrobić, ja wolę jednak cieszyć się tymi nowymi, a jakby dobrze znanymi Allenami i bardzo mi z tym dobrze;)
powiem co - seks
OdpowiedzUsuń