AMERICAN HONEY Andrei Arnold to film naćpany Ameryką: brytyjska reżyserka zabiera nas w 163-minutowy road trip po bezdrożach białego, chrześcijańskiego heartlandu, w którym ekspansywność i bezkres krajobrazu kontrastują z wsobnością i ograniczeniem światopoglądu. Główną bohaterką jest młodziutka ciemnoskóra dziewczyna o alegorycznym imieniu Star: zagrana przez bardzo fizyczną i intuicyjną Sashę Lane, Star jest dla Ameryki jednocześnie centralna (flaga tego kraju to, jak wiemy, stars and stripes) i marginalna (jako kobieta, jako nie-biała, jako biedna).
W miarę, jak Star wyrusza w dziwną odyseję z grupą nastoletnich akwizytorów, handlujących subskrypcjami prasowymi (pomysł w erze internetu dość anachroniczny), film zmienia się w dziwaczną i rozwlekłą fuzję klasycznego SPRZEDAWCY Alberta Mayselsa (w którym wędrowny sprzedawca Biblii dawał nam wgląd w stan ducha niezamożnej i bogobojnej Ameryki) i SPRING BREAKERS Korrine'a. Furgonetka przecinająca równiny Oklahomy wypełniona jest rozwrzeszczanimi dzieciakami o melodyjnych głosach i giętkich, chętnie obnażanych ciałach: to sfora szczeniaczków, niewinnych i niezindywidualizowanych (mimo długiej sekwencji wstępnej introdukcji, dającej nadzieję na to, że Arnold opowie nam coś więcej o każdym z nich).
Eskapadzie przewodzi über-amerykańska hiper-kapitalistka imieniem Krystal (Riley Keough): niewiele starsza od Star, paradująca między innymi w bieliźnie z nadrukowaną flagą Konfederacji i wyzyskująca co żwawszych byczków ze sfory dla własnych celów łóżkowych. Rywalizacja między nią a Star o najlepszy okaz -- jurnego Shię LaBeoufa, tworzącego tu rozedrganą i ekshibicjonistyczną kreację -- jest narracyjną osią filmu, o ile ma on jakąkolwiek oś. Nawet ona okazuje się bowiem łamliwa: sednem filmu jest zmysłowość Star w doświadczaniu Ameryki, a operator Robbie Ryan dba o to, by nakręcone w wąskim formacie (pamiętnym także z FISH TANKU Arnold) zdjęcia pulsowały barwami nieba, pustyni, neonów i opakowań po junk foodzie z supermarketów. Tak długo, jak poddajemy się temu sensualnemu overloadowi, film "trzyma". W sekundzie, w której zadajemy najprostsze pytania o wiarygodność świata i sytuacji (takie jak: "Jakim cudem Star wraca na noc do motelu, od którego za dnia oddala się samopas o dziesiątki mil?" i tuziny innych), czar pryska.
Andrea Arnold wciąga w tym fimie Amerykę jak długą kokainową kreskę -- i jak każdy Europejczyk przed nią (Wenders w PARYŻU, TEKSASIE, ale nie tylko) wydaje z siebie przeciągłe westchnienie zachwytu i zgrozy. Nie dość mocne, by utrzymać trzygodzinny film, ale dość oryginalne, by go wysłuchać mimo artystycznej porażki, jaką dobitnie ukazuje końcowy bilans zysków i strat.
Ocena: 5/10
trza mi akurat miód z ameryki
OdpowiedzUsuń