Ocena:
6/10
W
tym filmie bardzo ważne są włosy Karoliny Gruszki. Nie dowiemy się zeń wiele o
tym, jaką kobietą była – lub mogła być – Maria Skłodowska-Curie, ale nie ma
możliwości, byśmy ze sceny na scenę nie śledzili frapujących przemian tej rudej
burzy, wieńczącej głowę jednej z naszych najzdolniejszych i najpiękniejszych
aktorek. Raz rozpuszczone, raz spięte; raz mokre, kiedy indziej suche; targane
wiatrem lub falujące pod wodą: reżyserka Marie Noelle i operator Michał Englert
wiedzą, jak fotografować Gruszkę tak, by cały film stał się nie tyle klasycznym
biopikiem, ile raczej impresją o zwiewności jako narzędziu emancypacji. Kiedy twarz Gruszki oświetlona
jest świecącymi na błękitno probówkami z radem; gdy jej nagie
plecy i pośladki widnieją na krawędzi drewnianej balii – nie ma wątpliwości, że
estetyzacja głównej postaci jest jednym z zabiegów dla Noelle kluczowych: ta
Maria Curie jest przede wszystkim ikoną feminizmu, tyle że wyjętą z płócien Ingresa.
Jest
to tego filmu siła i słabość jednocześnie. Siła, bo daje Gruszce okazję do tzw.
star turn, a Gruszka na takowy zasługuje (jest fantastyczną aktorką i modlę
się, by „Marię Skłodowską-Curie” obejrzał Terrence Malick, dla którego
zwiewność jest największym fetyszem, o czym świadczy jego upodobanie do Olgi Kurylenko
i Jessiki Chastain). Wadą, ponieważ filmowi przez 100 minut projekcji nie udaje
się odnaleźć ani tematu, ani impetu, ani dramaturgicznego punktu ciężkości. Jak
na opowieść o kobiecie, która po śmierci wybitnego męża musi dowieść swej
wartości jako samodzielny badacz, za mało tu klarowności: sceny początkowe,
poprzedzające śmierć Pierre’a Curie pod kołami powozu, nie budują między nim a Marią żadnej
przekonującej relacji: naukowej, erotycznej, czy emocjonalnej. Nie wiemy tak naprawdę, kim ta dwójka ludzi dla siebie jest. Nie oglądamy ich intymności (purytańskie cięcie tuż po mężowskim „Chcesz…?” odbiera nam taką szansę),
a ich wspólną laboratoryjną pracę obserwujemy wyrywkowo: nikt, kto obejrzy tę „Marię
Skłodowską-Curie”, nie zorientuje się, że częścią spoiwa tego konkretnego związku była ciężka, fizyczna harówa w warunkach urągających godności (i to trwająca lata).
Ponieważ Marie Noelle w ogóle nie kłopocze się kwestią atrakcyjnego
przedstawienia osiągnięć chemicznych Marii, widz tego filmu zmuszony jest
uwierzyć, że cały „research” w wykonaniu małżeństwa Curie polegał na pełnym
gracji przechadzaniu się między probówkami i na poszukiwaniu przez Marię
najbardziej fotogenicznych kałuż słonecznego światła, w których mogłaby stanąć, skąpać się i malowniczo przekrzywić kark.
Opowiadanie
o Skłodowskiej na ekranie nie należy do zadań łatwych, o czym może świadczyć
nudny jak flaki z olejem, koturnowy melodramat „Curie-Skłodowska” (1943) z posągową
Greer Garson i Walterem Pidgeonem. Mimo to Isabelle Huppert dała Marii mnóstwo wigoru w
na poły komediowych „Palmach pana Schutza” (1997), a Jane Lapotaire zbudowała
najbardziej zniuansowany portret w wyprodukowanej przez BBC i nagrodzonej BAFTĄ
pięciogodzinnej „Marii Curie” (1977), z Nigelem Hawthornem w roli Pierre’a. To
ten właśnie mini-serial pozostaje najciekawszą z dotychczasowych prób: na
pewno zaś jedyną, w której (z racji czasu trwania, epickiego rozmachu i wielkiej
dbałości o naukowy szczegół) udało się połączyć prywatność Marii, jej rodowód i
ambicję w spójny, przekonujący portret.
Ponieważ
w filmie Marie Noelle nie dowiadujemy się tak naprawdę, kim są dla siebie Maria
i Pierre, słowa Marii o tym, że „bez niego sobie nie
poradzę” – wypowiedziane wkrótce po śmierci męża – nie wybrzmiewają tak, jak
powinny. Wszystko, co przychodzi potem, jest rozszczepione na dwa wątki
zasadnicze: narastający gniew Marii na męski establishment Akademii Francuskiej
(ukazany przez Noelle jako stado kopcących cygara tępych szowinistów, tak by
widz ani przez moment nie myślał z nimi sympatyzować), plus romans z żonatym fizykiem, Paulem Langevinem, który w prawdziwym życiu
zaowocował skandalem. Erotycznej pasji jest tu jednak niewiele – to raczej sama
kamera, a nie grający kochanka Arieh Worthalter, spogląda na Gruszkę pożądliwie. Wątek feministyczny jest z kolei tak przewidywalny, redukujący – i
dotyczy kontrowersji tak totalnie rozstrzygniętej w naszych głowach już w punkcie wyjścia – że nie jest w stanie
wzbudzić silniejszych emocji. W miarę, jak słuszność dziejowa tryumfuje z
właściwą sobie flegmą, Maria wypowiada kilka dowcipnych bon-motów, filuternie gasi paru seksistów, a nawet
wdaje się z Albertem Einsteinem w naukową dysputę jak równy z równym. Einsteina
gra (świetnie ucharakteryzowany) Piotr Głowacki – i to właśnie wspólny moment
Alberta i Marii przy biesiadnym stole jest jedną z najlepszych scen filmu. Kiedy widzimy ich baczne spojrzenia, wbite wzajemnie w siebie w miarę, jak
starają się zdefiniować naukowy problem, czujemy całym sercem, że tej dwójce na
czymś zależy – że nauka jest ich sposobem na rozumienie świata.
Nie
ma wątpliwości, że ten film będzie sprzedawany w patriotycznym sosie: oto film
o jednej z największych Polek (nieważne, że nazwisko „Skłodowska” pojawia się
tylko w naszym tytule ekranowym i pada z ekranu jeden jedyny raz). Niestety,
także pod tym względem jest to film rozmyty: Maria rozmawia ze swą siostrą
Bronką (Iza Kuna) z niewiadomych przyczyn wyłącznie po francusku, a cała
kwestia imigracji z nieobecnego na mapie Europy kraju, o którego niepodległości prawdziwa Maria intensywnie marzyła, jest całkowicie nieobecna. Nie jest tajemnicą, że Skłodowska-Curie pojmowała
swój naukowy wysiłek w pozytywistycznym kontekście służby ludzkości i służby
narodowi polskiemu – mówimy w końcu o kobiecie, która jeszcze jako nastoletnia
uczennica warszawskiego gimnazjum na wieść o śmierci cara Aleksandra II
odtańczyła przed całą klasą dziki taniec radości. Patrząc na Skłodowską w wersji Noelle, nietkniętą
zgryzotą inną niż miłosna i ambicjonalna, trudno domyśleć się, co tak naprawdę
powoduje jej działaniami – nie wiemy, co „nakręca” ją do tego stopnia, że
poświęca nauce swój czas, życie i zdrowie. (Co jeszcze bardziej zdumiewające,
Noelle przeskakuje całkowicie Pierwszą Wojnę Światową i jeden z największych
sukcesów Marii, czyli organizację ambulansów radiologicznych – tak jakby walka
o miejsce w Akademii Francuskiej i opór stawiany paryskiemu kołtuństwu był
jedynym heroicznym wymiarem jej życiorysu.)
Mimo
wszelkich zastrzeżeń, mam do tego filmu sympatię. Jest w nim podobna feministyczna
żarliwość, jak we wciąż obecnych na ekranach „Ukrytych działaniach”,
poświęconych postaciom dopiero wchodzącym do popularnej wyobraźni. Tym jednak, co przekonuje mnie do całości
i tym, co każe mi polecić Wam także ten film, jest Karolina Gruszka. Scenariusz nie daje jej za wiele materiału do ciekawej pracy, a reżyserka
nie staje na wysokości zadania i nie opowiada o Marii w sposób zajmujący - niemniej sama obecność Gruszki na ekranie i jej wielka aktorska inteligencja krzeszą niezbędne iskry. Jest tu kilka momentów, w których Maria robi coś nagłego i
spontanicznego (gryzie pajdę chleba, odgryza kawałek kiszonego ogórka, poprawia
swe źle wymówione polskie nazwisko) – i widać wówczas wielką energię, jaka w niej
buzuje.
Ten film zawodzi na wielu poziomach – nie dotyka prawie wcale
monastycznego niemalże wymiaru pracy Skłodowskiej, która pod wieloma względami
ograbiła ją z innych sfer życia i okaleczyła jej ciało – ale koniec końców
przekonuje o tyle, że ma w centrum prawdziwą gwiazdę, która w Hollywood czekałaby
już na kolejne soczyste role. Karolina Gruszka promienieje w tym filmie nie mniej intensywnie niż błękitny rad – i patrząc na nią
możemy przez chwilę poczuć to, co czuć musieli patrząc na odkryty przez siebie
pierwiastek Maria i Pierre Curie. Ten skarb natury, jeśli tylko go dobrze
spożytkować, może narobić jeszcze niezłego zamieszania. Oby ktoś dał jej szansę godną jej talentu.
postać legenda
OdpowiedzUsuń